Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 17:19, 20 Maj 2006 Temat postu: Barry trotter i bazczelna parodia |
|
|
Satyryczne, przezabawne spojrzenie na fenomen Harry’ego Pottera. Można w nim znaleźć sporo ironicznych aluzji pod adresem książek, lecz Gerber kieruje ostrze humoru głównie przeciw potworowi marketingowemu, jakim stał się Harry. Jednocześnie Barry Potter kipi twórczą energią, a prześmieszne podejście autora do magii mogłoby zaskoczyć nawet J.K. Rowling.
To naprawdę dobra parodia literacka, rzucająca nowe światło na książki Rowling i wychwytująca ich niuanse i irytujące szczegóły. Nie trafia do was Harry? – Barry was zachwyci!
Barry Trotter ma 22 lata i wciąż studiuje w Szkole Magii Hogwash. Nie musi się spieszyć, bo dzięki opowiadającym o nim książkom G.K. Rollin został milionerem, z radością zatem oddaje się rozkoszom pijackiego studenckiego życia. Owszem, stada Gumoli, którzy stale gromadzą się wokół Hogwashu, marząc o tym, by go zobaczyć, czy wręcz dotknąć, trochę wkurzają wiecznego studenta, ale Barry się nie łamie. Do chwili, gdy dociera do niego wieść, że Hollywood zamierza zekranizować pierwszą powieść Rollin. Wszyscy wiedzą, co to oznacza: utratę kontroli nad dziełem, tanie pamiątki i gadżety, kolejne miliony Gumoli wokół Hogwashu. Wraz z Bumblemorem opracowują plan: trzeba powstrzymać realizację filmu.
jeżeli sie zgodzicie to mogę wam tu całą książke wkleić bo ścągnełam z emulka.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 17:22, 20 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Na zachęte 1 rozdział
ROZDZIAŁ 1
KŁOPOT Z GUMOLAMI
Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty.
Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspólnej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także nauczycieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk
w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało się słowo „zabić", była u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada.
„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczytał Barry. Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem.
Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla początkujących, wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta).
Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko.
- Colibri.
Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela.
- Super - mruknął Barry.
Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi. Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka — przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze mniejszy
portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem.
Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny -z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszywającą serce strzałą i diabelskimi rogami.
Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by niniejsza książka dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić.
— Niech to szlag. — Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wypalona dziura. — Cholera — mruknął Barry. — Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę.
Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książkę w ogień. Była magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o-patrzcie-to-ten-słynny-dzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Alle-gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie.
W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciągnący móżdżek i rdzeń kręgowy niczym dziecko samochodzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z siebie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.
— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać.
Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wieczoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi? Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stłoczonych ciasno i pozbawionych dostępu do toalet, lecz natrętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem pozostawionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mieszankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się niesmaku.Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedziała, już nigdy nie umyłaby głowy!
Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie stał Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego świata.
Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. Nigdy mu się to nie nudziło.
* Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z eliksirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciągnął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmiertelność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kocha-niutki? — spytał Komeda.
Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze?
Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. - Komeda spojrzał znad okularów na Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz.
Czas spadać, laseczki - dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo.
Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego.
- Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją upuścił. - Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym bogartom*.
Hamgryz podniósł monetę i ugryzł.
- Dzięki, Barry - rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni zawiniętą w gazetę butelkę.
Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fankami. Barry'ego już dawno znudziła ta rutyna, lecz w pewien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w duchu) fanom także coś się należy.
- W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do zaklęcia odwszawiającego i zaczynamy — rzekł. — Pamiętałyście, żeby wziąć kąpiel?
* Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej, ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora.
Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczególnie oburzona uczennica piątej klasy, Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swę-dzączki, zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele.
Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszystkim.
Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? - podsunął Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej.
Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę.
Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrektora zabierz ze sobą tego nicponia Lona.
Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i wyćwiczonym gestem.
Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w istocie nicponiem, a już na pewno bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu ąuidkitu - Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wielką prędkością wbił się w głowę Lona i wkręcił na amen.
Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbijała się głębiej. W końcu wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety (przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pom-mefritte sprokurowała mu nowy mózg, korzystając z niezbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. W efekcie Łon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo zdecydowanie psich skłonności.
~ Chodź — rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. - Stara Broda chce się z nami widzieć. — Łon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wytarzałeś się w kupach szopa? — Łon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny.
Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki Swędzączki.
- Świnie! - wrzasnęła Penelopa.
***
- Pfft. - Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominające mu Woodstock. Wybrał jedną z talii. - Aspałek? Nie, do diabła.
Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątkowo mało atrakcyjne morze namiotów. Stało tam od kilku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu" ktoś opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to na nakład, chyba że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcber. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro, chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt" i uwielbiających Barry'ego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do jeziora. Wymamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w intymną część ciała winowajcy.
— To go nauczy — powiedział głośno Bubeldor.
Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod
Hokpokiem z częstotliwością pięciu osób na godzinę. Miejscowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tabliczkę: skaczcie. Niestety, w żaden sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości - z każdym dniem przybywali nowi fani.
Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o dwóch okładkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół, nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze szukające łatwej zdobyczy.
- No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. — Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie.
Czy tu chodzi odziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? - zastanawiał się Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali się po kruszących się schodach wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kretyński interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za prawo do opowiedzenia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli - w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim za-' kątku tego świata — wymagało wielu papierosów i jeszcze więcej piwa.
Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek.
— W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie - zagrzmiał. — Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ta sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magicznego śmierdziela. Zrób nam tę grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie!
Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu samochody, robiących pranie i spełniających każde życzenie wielkiego Barry'ego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w dół.
Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwyczajnie. Nie tylko dostał niezłą sumkę za mapę, ale na trawniku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący
tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecnos'ci pięciotysięcznej protrotterowskiej armii.
Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki uwielbienia idealnie uzupełniały w warstwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i s'mierdzieli — a potem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się prawdziwe awantury.
Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Ham-gryzowych zapasów trunków, bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber. Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowe-go koniaku załagodziła sprawę, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie znosił Gumoli, a oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie.
Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie.
— Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry.
Lon zaskomlił aprobująco.
Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado przyczajonych wśród cieni nietope-rzy-kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, który próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon natomiast był ulubionym celem, bo często
nosił w kieszeniach cuchnące zakąski. Rozpaczliwie wymachując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie.
-Trotter...
Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi.
- Profesorze — wydyszał Barry — chcę, żeby pan wiedział, że po prostu przeprowadzałem z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki.
Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego.
- Trotter, wiesz doskonale, że nie mamy szkolnej gazetki. A jeśli gumolskie dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego.
Podejdźcie do okna.
Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy zabłoconych Gumoli. Były ich tysiące i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smród unoszący się nad nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą.
- Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwent - warknął Bubeldor. - Wiecie, że dziś rano musiałem przyjąć poród? Porody gumolskie to paskudna sprawa. Oczywiście nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, że
o mało na niego nie zwymiotowałem.
Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektryzowało tłum. Zebrani zaczęli wznosić okrzyki, rozwijając transparenty pełne błędów ortograficznych.
Wynocha! - ryknął Barry.
Powiedział „co za radocha"! - zawołał któryś z Gumoli.
Hurra! Niech żyje Barry Trotter!
Idiota - rzucił Bubeldor. - Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy - chwycił Barry'ego za łokieć. - Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód.
Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'ego i potarł bliznę na jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka* stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry stoczył w dzieciństwie z lordem Vielokontem. Stanowiła też dowód jego wspaniałych magicznych zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę.
- Odwal się! - Barry odepchnął na bok pachnącego paczulą i naftaliną starego maga.
Odwrócili się i ujrzeli Łona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora. Od dnia wypadku Lon uwielbiał gryźć najróżniejsze przedmioty.
- Lon, nie!
Zaskoczony Lon przewrócił puszkę magicznych mrówek, które wysypały się na podłogę i zaczęły układać w nieprzyzwoite wyrazy.
Stary dyrektor z najwyższym trudem zapanował nad sobą.
- Posłuchajcie, wy dwaj. Skupcie się, żebyście mogli jak najszybciej opuścić ten pokój.
* W świecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak interpunkcyjny, w połowie pytajnik, w połowie wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to było, do diabła?!", albo: „Co ja zjadłem?!". Matka Barryego, osoba chronicznie zagubiona i łatwo wpadająca w entuzjazm, miała skłonność do pytakrzyków, stąd właśnie kształt blizny Barry'ego.W kącie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepotał skrzydłami, dziobiąc od niechcenia karmę z mielonych azbestowych muszelek.
Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu".
- Ktoś', podejrzewam, że ostatni pomiot klanu Malgnoyów snujących się po domu Slizgorybu - Barry miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza gwałtownej ulgi przekazał tej gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. — Z rozmachem cisnął gazetę do kosza. - Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje.
Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem po tytułach książek w biblioteczce Bubeldora - Nosiła żółty bap, Gabinet tortur Lady Harriet, zauważył też swoją ulubioną pozycję Więzień w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa Banta-ma-Pulleta, Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry był wstrząśnięty. Jedenaście lat później czuł wyłącznie rozbawienie. Bubeldor miał dość osobliwe upodobania, ale też kto ich nie ma? Szelest papieru lądującego w koszu wyrwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora:
Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru.
Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odrobiny pieniędzy. - Barry parsknął wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. - Życie to nie tylko pieniądze, zawsze to powtarzam. Prawda, Lon?
Ano. - Po podbródku Łona spłynęła strużka śliny.
Boże, ale z ciebie osioł, Gwizzley. - Bubeldor przez moment milczał, przymykając oczy. Ścisnął palcami nasadę
nosa. - Przepraszam, od tych upiornych zawodzeń dostałem strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej, jeśli sprawdzi się to, co piszą w dzisiejszym „Wróżbicie Codziennym". - Zgarnął gazetę z biurka i wręczył Barry'emu. pupa — wypisały mrówki.
O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim"? - spytał Barry, odczytując nagłówek.
Nie, niżej - odparł Bubeldor.
„Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi"?
Pokaż to! - krzyknął Bubeldor, wyrywając mu gazetę. Na próżno przebiegał ją wzrokiem; Barry wymyślił ten. tytuł na poczekaniu. — Uważasz, że to śmieszne? - warknął stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. — O, tu.
„Magiczny chłopiec wkracza do kin" - odczytał Barry. - „W Mieście Snów aż szumi na temat filmu Barry Trot-ter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia Wagner rozpoczęli produkcję wielkobudżetowej biografii z nadzieją, że promocyjne i marketingowe szaleństwo uczyni z filmu olbrzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż wcześniejszy fenomen książkowy".
Nie rozumiem — przyznał Barry. - Przecież to tylko pomoże Hokpokowi. Wie pan, co mówią. Grunt to reklama.
Bubeldor aż klepnął się w czoło, słysząc te słowa, i z fałd jego szaty wyleciał z trzepotem błękitny mól.
-Trotter, jesteś durniem. Iłe dzieci czyta książki w dzisiejszych czasach? Jedno na dziesięć, na sto? A przecież spójrz na zewnątrz. - Gdy odsunął zasłonę, o szybę uderzyła pecyna czegoś (nie było to błoto).
- Chcemy Barry'ego! - ryknął tłum.
Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy.
- Masz pojęcie, ilu ludzi zjawi się tu po filmie? Biorąc pod uwagę wpływy z zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów ludzi. To oznacza, że pięć set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając,
walcząc, krwawiąc i Bóg jeden wie co jeszcze robiąc.
uh-oh - wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie h.
Gdy ta potworna perspektywa w pełni dotarła do Barry'ego, spłynęła mu po czole strużka potu.
Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie?
Nie możemy - odparł Bubeldor. - To kwestia ubezpieczenia. Nasi prawnicy z firmy Wiedźmin i Wyvern twierdzą, że przeprowadzka oznaczałaby bankructwo. Równie dobrze moglibyśmy od razu zamknąć szkołę i wrócić do kursów korespondencyjnych. Uznałem zatem, że skoro to wszystko dzieje się przez ciebie, ty masz to naprawić. Powstrzymaj ten film, Barry Trotterze albo Hokpok przejdzie do historii.
-Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... - zaprotestował bezwstydnie Barry.
- Jego rodzice są w radzie nadzorczej — uciął Bubeldor. - Twoi rodzice są w grobie.
- No dobra, dobra.
To może być moja następna książka, pomyślał Barry i w jego głowie odezwał się dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... - nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty.
Czy Lon może mi pomóc? I Herbina?
Lon to nasz jedyny uczeń specjalnej troski, wątpię zatem, by ktokolwiek za nim tęsknił. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wyłącznie od niej.
Ktoś zapukał do drzwi i do środka wpadł Hamgryz. Jak zawsze, miał na głowie sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków.
Psorze Bubeldor, paru Gumoli znów włamało się do mojej chaty. Grzebią mi w drobiazgach. - Drobiazgi Ham-gryza były wielkości namiotu. — Mogę ich zabić?
Wiedźmisyny—mruknął Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. - Podszedł do drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: — Barry, los całej szkoły jest w twoich rękach. Jeśli znajdziesz się w tarapatach i uznasz, że nie zdołasz powstrzymać realizacji filmu, przypomnij sobie jedno. - Położył dłoń na ramieniu Barry'ego. - Jeżeli zamkniemy Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pracy. - To rzekłszy, odszedł z gajowym.
Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne szła.
Błe. - Otrząsnął się, wystawiając język.
Sam nie ująłbym tego lepiej — odparł Barry.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Golden Rose
Gaduła
Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 1131
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: po drugiej stronie lustra
|
Wysłany: Sob 17:54, 20 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Uważam że książka jest świetna! Zabawna, śmieszna no po prostu super mi się podobała
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Golden Rose
Gaduła
Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 1131
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: po drugiej stronie lustra
|
Wysłany: Sob 18:28, 20 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Barry bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z siebie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać.
|
To mi się strasznie podobało z pierwszego rozdziału
Cytat: | No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić.
|
CAŁA książka jest superancka
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
sujeczka
Adminka
Dołączył: 25 Cze 2005
Posty: 25915
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 27 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 21:05, 20 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
wklej tu całą proszę.... =D zapowiada się świetnie
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
martucha
Szalona pisarka
Dołączył: 20 Sie 2005
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: poznań
|
Wysłany: Nie 12:52, 21 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
ten temat juz jest w dziale Harry Potter ale jeśli wkleisz jeszcze kilka rozdziałów to ci wybacze ;D
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:57, 21 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Nie patrzyłam na ten dział o HP bo chociaz to moja ulubiona ksiażka to chyba wiem onim wystarczając dużo.
ROZDZIAŁ 2
RZEŹNIK Z HOKPOKU
Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu Bubeldora. Sprawdzili czy dokładnie zamknęli drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka wydostał się na zewnątrz, niemal z całego domu Pufpifpaf pozostały zwęglone zgliszcza. Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia.
Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nietoperzy zapadła w lekki sen. Te nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napinaniem mięśni i napaściami na swoich kompanów. Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii.
Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy Barry'ego. Dyrektor wystawił swój nocnik na korytarz, by domowe skrzaty mogły go opróżnić. Niczym naprowadzona radarem, łydka Łona trafiła wprost w naczynie, zrzucając je ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim.
- Biegiem! - wrzasnął Barry.
W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi.
- Szybko, tutaj! — krzyknął.
Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali.
- O Boże — jęknął Barry. - Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to...
Znaleźli się w budzącej grozę południowej łazience na piętrze, siedzibie jednego z najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny.
Kto tam? — dobiegł z jednej z kabin drżący, wysoki głosik. W powietrzu wisiała dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. — Och — jęknęła Fanny, wstrząśnięta kolejną salwą gastryczną. - Idźcie sobie. Niedobrze mi.
Błe. - Lon ścisnął palcami nos.
Buu - odparła Fanny.
Fanny, cokolwiek jesz, przestań.
Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nietoperze tłukły drobnymi ciałkami o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie Morse'a.
- Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidzą. [Purk!]. Ale to nie moja wina - odparła słabo Fanny. — Cierpię na nietolerancję laktozy. [Brip].
Fanny była pierwszoroczniaczką, która zginęła w 1952 po tym, jak grupa ślizgorybskich trzecioroczniaków pewnego wieczoru doprawiła jej kolację mnóstwem sera. Gdy w skurczach wyruszyła na spotkanie Stwórcy, poprzysięgła
im zemstę i wkrótce tajemniczy, niemal namacalny smród, towarzyszący jej prześladowcom, doprowadził ich wszystkich do szaleństwa. Żaden powiew nie był w stanie go przegnać, żadne mydło nie zdołało usunąć siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny. Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny zamieszkała w łazience, w której dokonała żywota. O ironio, wkrótce zamykanie pierwszoroczniaków w łazience Fanny stało się ulubioną rozrywką hokpockich łobuzów.
Powoli hurgot nietoperzy ustał. Barry uchylił drzwi, wpuszczając do środka strumyczek słodkiego, świeżego powietrza. Droga była wolna.
— Dobra, Lon, idziemy — rzekł. — Na razie, Fanny.
- Nikt mnie nie lubi — poskarżyła się Fanny. Resztę jej zdania pochłonęła erupcja z jelit.
Gdy Lon i Barry skręcili za róg, ujrzeli nagle jedną z najbarwniejszych mieszkanek Hokpoku, zwierzęcą profesor McGoogle. Niegdyś przełożona Grafittonu i przykładna członkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spektakularnie zaniedbana, McGoogle padła ofiarą całej serii dramatycznych wydarzeń, które ściągnęli na szkołę Trot-ter i jego kumple. Po latach chaosu - począwszy od nieustannych żałosnych prób lorda Vielokonta pozbycia się Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów, aż po pojawienie się niedomytych tłumów u bram szkoły — jej niezwykle uporządkowany umysł trzasnął. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieniła się w wariatkę światowej klasy, krążącą po szkole w sukience z worka po mące i żywiącą się wyłącznie odpadkami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można nazwać fakt, że przetrwała tak długo. Ludzie szeptali między sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać słowami. McGo-ogle, niegdyś potężna czarownica, obecnie zamieniała się w kota tylko podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęs'cie zbyt często.
- Sio — wydyszał Barry.
Znękana kobieta syknęła, obryzgując go cuchnąca śliną, i odwróciła się na pięcie. Odbiegła, klikając długimi paznokciami o kamienną posadzkę. Nietoperze skręciły gwałtownie i poleciały za nią - durny wybór, biorąc pod uwagę, że nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym. Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki. Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego.
Barry, jak długo nas nie będzie? - spytał Lon.
Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem.
Bo chcę wziąć z pokoju czapkę.
Doskonały pomysł - przytaknął Barry. Czapka Łona, dwustożkowy, wełniany model ozdobiony podobizną renifera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc wesołe poświstywanie wiatru. - Nim jednak to zrobimy — dodał - chciałbym odwiedzić Zeda.
Zed Gromgar był zbrojmistrzem Hokpoku, byłym Ze-rorem zwolnionym przez ministerstwo po zabiciu zbyt
wielu Gumoli w wojnie przeciw Śmieciożercom*. Miał za złe Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek. Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji.
Barry nie dziwił się J.G. Rollins, że nie uwzględniła Zeda w swych powieściach - zbrój mistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę. Brutalny, stale skłonny do bójki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknęłaby z bibliotek szkolnych całego świata. Do diabła, Zed był za ostry nawet dla Barry'ego, gościa, który regularnie skopywał tyłek lorda Ciemniaków. W wersji książkowej seria o Trotterze nadawała się dla wszystkich, bez ograniczeń wiekowych. Obecność starego Zeda natychmiast podniosłaby poprzeczkę na poziom od lat 18 (przemoc, słownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć.
Po co mamy się spotykać z Zedem? - spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Łonowi przychodziło to łatwiej niż innym.
Ponieważ, jeśli powiemy mu co robimy, może da nam coś przydatnego - wyjaśnił Barry. — Albo coś, co będziemy mogli sprzedać.
Za gumę? - Lon uwielbiał gumę do żucia.
Możliwe.
* Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w dowód wierności pożerać wielkie ilości śmieci i ziemi.
Super. - Lon zawahał się. - Ale co my właściwie robimy, Barry?
Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film.
Jak? - spytał Lon.
Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił.
Porwiemy J.G. Rollins — rzekł.
Och - mruknął Lon.
Słuch nie zawiódł Barry'ego i Łona. Pani McGoogle wpadła na nawiedzoną zbroję, której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem.
- Cholerne cieleśniaki, myślą, że mogą tak wpadać na ludzi... żadnego szacunku dla zmarłych...
Za plecami ducha widniały drzwi z mosiężną tabliczką z napisem Zed Gromgar, zbrojmistrz.
Przepraszam. — Barry odsunął stopą lekkie kawałki dekoracyjnej zbroi.
Uważaj - zaprotestował nadąsany duch, - To, co kopiesz, to mój dom!
Panie Gromgar? - Barry zastukał do drzwi. - Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. - Odpowiedziały mu maszynowe jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w drzwi pięścią. - Panie Gromgar!
Usłyszeli, jak machina zatrzymuje się gwałtownie. Rozległ się wysoki, dziewczęcy głosik Zeda:
- Cofnijcie się, diablęta!
Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponaddwumetrowym, włochatym mężczyzną o długiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost miał tak bujny, że obok niego kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz
rozdwojonej brody Gromgar miał też rozdwojone bokobrody. Włosy na głowie rozdzielił na liczne kępki, każdą przewiązaną wstążką, sterczące na wszystkie strony niczym dziecięcy rysunek słońca. Dawało to efekt zawadiacko-pi-jacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet nie myśleć. Zed był ubrany w wypapra-ny smarem dżinsowy fartuch, jedną piegowatą ręką oganiał się przed rojem przejrzystych chochlików. Chochliki uskakiwały z łatwością, chichocząc i naśmiewając się z niego.
-A niech mnie, to przecież Trotter. I Lon. Wejdźcie, wejdźcie. - Zed podał im wytłuszczoną rękę i zmiażdżył dłoń Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W drugiej ręce trzymał różową miotełkę z piór, najwyraźniej stanowiącą źródło wszystkich hałasów. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowił ducha - widzę, że była tu Wichura McGoogle.
Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał - odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. - Są na to zbyt nieodpowiedzialni.
Owszem - przytaknął Zed, zamykając drzwi. - Cienias - mruknął pod nosem. - Nie przejmujcie się chochlikami — dodał, zwracając się do chłopców. - Cholerne przekleństwo. — Cisnął im dwie pary plastikowych okularów ochronnych. - Nałóżcie je - polecił. - Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach.
Ach. - Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i pośpiesznie nałożyli okulary.
Parę lat wcześniej profesor Snajper, złośliwy nauczyciel elokwencji, po jakiejś sprzeczce zaraził Zeda chroniczną chochlikozą. Nikt nie chciał zdjąć klątwy w obawie, że narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły powodzenie Zeda u płci pięknej.
Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak do tego przywykał, że niemal przestawał je dostrzegać.
- Widzę, że wciąż nosisz szkła, Barry - zauważył Zed. -Czemu nie pozwolisz mi czegoś z tym zrobić?
Zed wiele razy proponował Barry'emu nową parę magicznych metalowych oczu. Barry, jakże rozsądnie, odmówił.
Gromgar stał skąpany w blasku jarzeniówek w warsztacie o betonowej podłodze, zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywał domowe skrzaty i zlecał im kolejne naprawy, ale ponieważ ich związek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczyli się znosić niespłukujące się toalety i niewielkie pożary instalacji elektrycznej - a także niespłukujące się iskrzące toalety - i traktować je jako część codziennego życia)*.
* Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim zdolnościom dyplomatycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szkoły i tak było niezwykle trudne, bo większość członków rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da się zgromadzić sporej fortuny, przynajmniej w części nie będąc Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do pokazywania gdzie się zgina dziób pingwina co bardziej irytującym oponentom sprawiała, że rada nadzorcza pozostawała wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywała fundusze mysim rewolucjonistom.
Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością tak to wyglądało), że w efekcie ubrudził się jeszcze bardziej.
Pośrodku warsztatu leżała na stole całkowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex shopu. Nie imponowała jakością; Barry był gotów założyć się, że nie wytrzyma nawet trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapła gumową rękę.
- Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? - spytał. - Odkurzasz ją?
— Odłóż to — rzucił gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwycił lalkę i schował do pudełka. - Naprawdę nie uważałeś na zajęciach. Mam rację, Trotter? To nie jest miotełka, to zaklęciomat. - Wyjął zza ucha różdżkę i wetknął
w końcówkę miotełki. - Skupia moc magiczną. Bierzesz przedmiot, który chcesz zaczarować. - "wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole. - Unosisz tuż nad nim zaklęciomat i... - Błysnęło, w powietrzu
rozszedł się zapach ozonu. — Jest zaczarowany.
Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając niczym usta. Zed zmiażdżył go mięsistą pięścią. Kapsel pisnął i przestał się poruszać. Lon pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać Pinokia wobec złaknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepszą tradycją szkół publicznych, w samych murach Hokpoku kryło się coś zachęcającego do seksualnych wybryków. Mnóstwo przepisów, kipiące hormony nastolatków... Uczniowie zwykle z tego wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym.
Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję.
Chcemy kogoś porwać.
Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego.
- Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Ameryki, żeby nie pozwolić pewnym ludziom nakręcić o mnie filmu - oznajmił Barry.
Zed, stuprocentowo pewien, że także w tym projekcie nie znalazło się dla niego miejsce, natychmiast stracił wszelką chęć do pomocy.
- Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrojmistrz mógłby ci w tym pomóc - rzekł. - A teraz wybaczcie, muszę rozbroić tego lizaka.
Podniósł coś, co przypominało zwykły lizak kulkowy, pokryty obcojęzycznymi napisami. Przez szczelinę w opakowaniu Barry dostrzegł, że cukierek ma barwę ognistego oranżu.
Oczy Łona pojaśniały.
O, mogę go dostać?
Nie, Lon. - Zed uśmiechnął się. - Mógłby okazać się śmiertelny. Twoi nieznośni bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok Żelaznej Marii na drugim piętrze. Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim stało.
Barry zgodził się z tym w duchu. Zj edzenie j akiegokolwiek cukierka, który przeszedł przez ręce Ferda i Jorgego Gwiz-zleyów było naprawdę kiepskim pomysłem. Przypomniał sobie słodycze, które parę lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle zamieniły się w jelitach w jajeczka
wielobarwnych admirałów i wkrótce z tyłków pierwszoroczniaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom.
I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale...
Proszę zaczekać, panie Gromgar. Proszę posłuchać. -Barry na poczekaniu wymyślił odpowiednie kłamstwo. -Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. - Zed rozpromienił się. - I zamierzamy dopilnować, by się w nim znaleźli, żeby cały świat poznał ich zasługi.
Hm, w takim razie... - Zed próbował ukryć nagły wzrost zainteresowania, napinając mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze magiomechaniki był okropnie wkurzający. ~ Gzym mogę wam służyć?
Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk.
Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam w naszej misji, zwłaszcza gdyby zrobiło się niebezpiecznie.
Co powiesz na tę piłę? — Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę. - Naciskasz przełącznik, o tutaj i... -Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. — Najlepsza piła na świecie, przecina wszystko! - krzyknął Zed. - To z pewnością przekona tych typków z Hollywood.
Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przyciskając dłonie do uszu. Głośne dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela.
- Nie, dziękuję! - krzyknął. - Potrzebujemy czegoś mniejszego! Łatwiejszego do ukrycia!
- Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej.
Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę, wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed uniósł gwałtownie piłę i wyłączył.
Przepraszam! — ryknął.
Włącz ją, włącz! — wrzasnął Lon. Zbrój mistrz zignorował jego pros'by.
Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć?
Mam kaburę zakładaną na udo, do różdżki. Jest przydatna, gdyby chcieli cię przeszukać. Bierzesz?
Jasne - odparł Barry. Zed cisnął mu kaburę. Uszyto ją ze skóry i ozdobiono prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety. — A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest?
Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę gumy do żucia.
Co powiesz na to?
Bomba! — huknął Lon. - Teraz nie będziemy musieli sprzedawać...
Zamknij się, Lon - warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. - W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego?
Nie, niestety. — Zed rzucił gumę Barry'emu. Wyglądała jak guma, pachniała miętą. — Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy po-żuć i chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko.
Barry'ego zachwycił ten pomysł; od razu dostrzegł w nim potencjał do wspaniałych psot.
- Świetnie. Masz coś jeszcze?
Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać.
Mamy dopiero początek semestru, więc nie zebrałem jeszcze zbyt wielu rzeczy... Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki?
Sliniaki? - spytał z nadzieją Barry. Może przynajmniej nauczyłyby Łona lepszych manier przy jedzeniu.
Nie, ślimaki, takie zwykłe.
A co robią? - zdumiał się Barry.
-Wypisują twoje imię śluzem, bardzo wolno. To nawet zabawne, jeśli masz wolny wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit. - Odwrócił się i cisnął Barry'emu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nieśmiało polizał.
Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmiany superczułych pszczół. Ten kit zrobi dla ciebie wszystko.
Ale co właściwie może zrobić?
Zatykać dziury, chronić skórę przed gorącem bądź zimnem. Powiedzmy, że musisz wyciągnąć z tostera grzankę. Wystarczy wycisnąć trochę wiernego kitu na dłoń. Kit z radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha.
Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Barry schował go do kieszeni.
- Dzięki, Zed.
Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach obwąchiwał mysią norę. Nagle z dziury wyleciała igła ciągnąca za sobą nitkę i przyczepiła się do obroży Łona. Z nory dobiegły ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwał się z ziemi i cofnął. Z norki wyjechała staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem.
Co jeszcze masz? - spytał Barry. — Wezmę wszystko, czego nie potrzebujesz. Oczywiście dobrze się tym zaopiekujemy.
Aaa! - wrzeszczał Lon, przebiegając obok i ciągnąc za sobą wrotkę pełną wiwatujących myszy.
Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. - Zed roześmiał się.
Wciąż biegając po pokoju, Lon uświadomił sobie w końcu, że wrotka jest przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące ze strachu, skręciły gwałtownie, zderzając się ze ścianą. Kilka odniosło obrażenia, lecz niezbyt poważne. Wkrótce pozbierały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą wrotkę.
Zed nadal grzebał w poobijanej komódce.
- Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. - Rzucił Barry'emu okrągłą, brązowo-srebrną puszkę z napisem: „Flegmerrowska czekolada z katarami". Obrócił ją w palcach i obejrzał etykietkę. - „W tej puszce kryje się najlepsza czekolada z katarami. Ten pyszny napój sporządzany według sekretnego przepisu rodziny Flegmerry łączy w sobie najdoskonalsze, drobno
mielone kakao z niewiarygodnie silnym wyciągiem tabakowym. Jeden łyk wystarczy, by poczuć miły ciężar w zatokach i w rozkosznym kichaniu godzinami wyrzucać z siebie całe garście kremowego śluzu. Rozkosz dla nosa. Czekolada z katarami". Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygodnie obrzydliwe, Zed. Ale do czego właściwie służy?
Zed nawet nie uniósł głowy.
Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę.
Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż.
- Nie, Lon. - Barry pacnął lekko Łona w nos. - Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić uwagi Gumola, tylko rozwalić jakiegoś na strzępy?
Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o przemocy wobec Gumoli rozpaliła mu serce.
- Mam coś w sam raz. - Otworzył górną szufladę i wyciągnął z niej złowrogi, metalowy pistolet.
Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić.
Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę.
Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbezpieczył broń.
Ostrożnie, jest nabity. — Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski pomysł.
Chwycił pistolet i wszyscy odskoczyli gwałtownie, słysząc strzał. Pocisk zrykoszetował i - szansa jedna na milion - przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w podłodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera.
- Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, że nikomu nie wolno dać się postrzelić w mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów.
Zed wychylił się przez dziurę.
-Jeszcze raz przepraszam! - krzyknął i skrzywił się. -Auć, wygląda na to, że czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie.
Dzięki, Zed. - Barry pośpiesznie zebrał łupy. - Życz nam szczęścia.
Co się stało? - spytał Lon, nie wychylając się z kryjówki.
-Nic, Lon, miłego porywania - powiedział Zed. -I Barry...
-Tak?
-Jeśli nie uda ci się go powstrzymać i nakręcą film... mógłbyś dopilnować, żeby zagrał mnie George Clooney?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:58, 21 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
ROZDZIAŁ 3
Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło.
- Posłuchaj no, Gromgar, nie możesz strzelać do moich uczniów! - huknął poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy.
Zdjęli okulary i położyli je przy progu.
- Istny dom wariatów — mruknął Barry do Łona.
Lon nie był pewien co znaczy słowo „wariat", więc uśmiechnął się i przytaknął. Zdumiewające, jak bardzo odgrywanie głupka może pomóc w życiu. Pokazał Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda.
Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie jadł.
Przecież mogę - rzekł z oburzeniem Lon.
W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać coś z pokoju, nim ruszymy w drogę?
Tylko czapkę - odparł Lon.
- Jasne, jasne - mruknął Barry.
Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Łona była wyposażona w sznureczki, które można zawiązać pod brodą, aby ogrzać porośnięte miękkim puchem policzki tego pół dziecka, pół psa. Owszem, biorąc pod uwagę, że był dopiero wrzesień, wyglądałoby to dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu.
-W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz zabrać i spotkamy się pod portretem za pięć minut - polecił Barry.
Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze poczucie celowości.
Barry skierował się do swego pokoju. W korytarzu minął go pierwszoklasista, Basil Basingstoke, niosąc okrągły pojemnik. Na jego widok Barry'emu wpadł do głowy pewien pomysł.
Hej ty, jak się nazywasz?
B-Basil - wyjąkał Basil, wstrząśnięty faktem, że wielki Barry Trotter zwrócił się wprost do niego.
Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze?
Och, jasne Barry, z rozkoszą.
Basil natychmiast wysypał na podłogę zawartość — zbiór guzików — i wręczył mu puszkę. Zaczarowane guziki od-turlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim zdoła je pozbierać.
- Dzięki, mały.
Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil będzie miesiącami przechwalał się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem.
Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nędzy i rozpaczy: rozkopane łóżko śmierdzące potem, niedbale przyklejone taśmą do ściany plakaty Wściekłych psów, Boba Marleya i oczywiście portret Kena Vorodiota, wokalisty zespołu Vbjna Totalnej Agresji wielkości naturalnej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami starych zadań domowych, listów z pogróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa sią nad otchłanią piekieł, 5 km). Było tam też kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse — nigdy nieczytani; Salinger, Kerouac, Vonnegut - przerzuceni, Brautigan, z czasów gdy Barry podejrzewał, że jest dość głęboki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika" (którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybryda, huśtająca się z nadąsaną miną w klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Draga Malgnoya, siedziała uwięziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatkę miała okropnie brudną. Podstawowa zasada Barry'ego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy".
Trzymając w dłoni otwartą puszkę, podszedł do klatki Hybrydy. Otworzył drzwi, zagiął brzegi ciężkiej od odchodów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do puszki. Stos odchodów okazał się nieco wyższy od niej, Barry'emu jednak udało się wbić przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą.
Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drobnych przyj emnostek?
Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego - w końcu parę lat temu gumolski sąd zakazał mu zbliżania się do ofiary. Machnął zatem ręką, mamrocząc pradawne zaklęcie przywołania.
- Chono!
Z biurka podniosło się magiczne pióro i podleciało do Barry'ego. Zastygło tuż nad paczką, czekając na polecenie.
- Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia.
W błyskotliwym przebłysku podał jako zwrotny adres
szefa wuja Vermona. Barry uśmiechnął się na myśl o szkodach psychicznych, jakie wyrządzi jego przesyłka. Nagle z niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko niczym bezbronnego chochlika.
Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadził do obłędu ich podłego, sadystycznego syna, umieszczając mu w głowie niekończącą się, zapętloną, wy-szczekiwaną przez psy wersję Jingle bells. Potem obdarzył panią Durney przemożnym platonicznym pociągiem do królowej, co nie tylko zrujnowało małżeństwo Durneyów (Vermon wkrótce trafił w objęcia jeszcze gorszej i brzydszej jędzy), ale też wepchnęło panią Durney na szczyt listy osób poddawanych całodobowej inwigiliacji przez MI5. Ku zdumieniu Barry ego Vermon okazał się najtwardszy z całej trójki, niczym krowi placek spieczony na kamień przez rozpalone słońce niezłomnej tępoty.
- Proszę, Hybrydo, gumolską pocztą.
Barry pozostawił swej sowie nieprzyjemne zadanie pozbycia się własnych odchodów. Ona jednak tak bardzo ucieszyła się, że może opuścić klatkę, że bez słowa skargi chwyciła sznurek w szpony i wyfrunęła przez okno. Zatoczyła jednak krąg, posyłając Barry'emu nieprzychylne spojrzenie, i mógłby przysiąc, że pokazała mu język. Irytujące, lecz zwierzęta w ogóle nie przejmowały się jego sławą, była im zupełnie obojętna.
Barry włożył szybko starą, wojskową kurtkę, postrzępioną i pokrytą plamami atramentu, pamiątką z czasów, gdy krótko używał pióra wiecznego, bo dzięki temu czuł się mądrzejszy. Sprawdził, czy w kieszeniach tkwią niezbędne przedmioty (fajka, zapalniczka, otwieracz do butelek, pistolet), i wyszedł.
Lon czekał na niego przed portretem w sali wspólnej Grafittonu. Miał na głowie czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę. Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry.
Hej, Lon, do czego ci to?
To mój pamiętnik - odparł Lon. - Na wypadek gdybyśmy mieli przygody.
Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by pozwalać na coś podobnego. Ale to przecież był Lon, pozostający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny.
— Ty pierwszy — rzekł.
- Majteczki w kropeczki - zaśpiewał Lon i wszedł w głąb obrazu, który posłusznie uniósł szeroką spódnicę, przepuszczając go.
Barry podążył za nim i wkrótce znaleźli się za murem Hokpoku. Barry narzucił na siebie i Łona pelerynę niewidkę, by nie dostrzegły ich przelewające się wokół tłumy Gumoli. Niestety, Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy.
Za mną! - rzucił Barry, kierując się w stronę Zabronionego Lasu.
Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami — rzekł Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka.
Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę.
Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi zapachami niesionymi przez wiatr.
Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki. Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ta ohydna roślina sięgała ku niemu i... nie, to zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła.
Jak dostaniemy się do Hogsbiede? - spytał Lon.
Oczywiście żywopłotką - odparł Barry.
Całą gumolską Anglię pokrywała gęsta sieć żywopłotów, dość duża, by ukryć podziemną kolej, zwłaszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej społeczności Wielkiej Brytanii; Barry zmusił J.G. Rollins, by pominęła ten fakt w swoich książkach, bo odkrycie kolei przez Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem - opłaty
podatki, normy emisji gazów i Bóg jeden wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo ws'ród najdzikszych fantazji w jej książkach znalazły się też słowa świętej prawdy: Gumole nigdy nie zwracają uwagi na nic poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów. Sieć kolei ukrytych pod żywopłotami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe.
Żywopłot należał do specjalnej odmiany - nie tylko ukrywał w sobie sieć transportu publicznego, ale jego liście miały kształt liter. Litery te odczytywane w odpowiednim porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły w miarę opowiadania - opowiadały się w miarę rośnięcia.
- Tędy - odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wejścia do żywopłotki.
Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłaniając spory otwór. Niektórzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za efekt niedogoto-wanych młodych centaurów zalegających w żołądkach.
- Dzięki, Lon - mruknął Barry i wcisnął się do środka. Lon podążył za nim.
Nagle znaleźli się w sali znacznie większej niż żywopłot, rozmiarami dorównującej Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość magii była dość utylitarna, mało imponująca. To jednak wyglądało zupełnie inaczej. Efekt migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni
sprawiały, że czuł się jak wciśnięty pod choinkę, uskakując z włosami zlepionymi żywicą przed spadającymi ozdób-kami.
W każdym rogu kwadratowej sali stał szereg pojazdów przypominających sanki, czerwone, z dwoma miejscami - jednym z przodu, drugim z tyłu - i pionową dźwignią z przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot magicznych, pół-magicznych i pseudomagicznych. Ktoś wsiadał do sań, znikał w głębi tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna grupa i tak dalej. Barryemu zawsze kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem.
Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: portal południowo-wschodni i stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił w palcach długą dewizkę i postukiwał kopytami. Kolejka przesuwała się powoli, lecz bez przerw i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań.
- Proszę uważać na nogi - ostrzegł konduktor.
Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć pozostała na miejscu, sprawiała równie nieprzyjemne wrażenie.
Barryemu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, zardzewiałe, pokryte prymitywnie nałożonymi łatami i śladami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu leżało coś przypominającego zużyty kondom.
Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy nie powinien poprosić o inne sanie?
- Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka.
Konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który dla Barry'ego wyglądał... złowrogo. W jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka - potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie w sięgającą kolan nocną koszulę i szlafmycę, tańczącego w blasku księżyca wokół olbrzymiego ogniska z książek- książek o Barrym. Na koszuli widniał napis nie cierpię barry'ego Trottera ułożony z wielkich, czarnych, wpraso-wanych liter. Podskakując demonicznie w umyśle Barry'ego, mężczyzna zerwał z siebie ze zwierzęcym rykiem koszulę, odsłaniając upiorny tatuaż na piersi - portret Barry'ego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem i ukośną linią.
— Wydaje mi się, że nie powinniśmy jechać tymi... — Powalony atakiem bólu Barry osunął się na ziemię.
-Twój przyjaciel chyba zemdlał - oznajmił konduktor. - Pomogę ci go załadować.
Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bezwładnego Barry'ego na tylne siedzenie. Lon usiadł za sterami i sanie śmignęły w głąb tunelu, pozostawiając za sobą złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: pożałujecie, ale tylko Lon mógł ją odczytać.
***
Barry ocknął się i natychmiast ujrzał swój najgorszy koszmar: Łona za sterami szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Łona zdolności postrzegania prędkości. I rozpędu. I równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy się do tego nie przyznał.
- Lon, uważaj! - ryknął Barry i o włos ominęli bezdomnego śpiącego pod ścianą tunelu. W powietrze wzleciały stare egzemplarze „Wróżbity codziennego". - Pozwól mi poprowadzić.
Hę? Nie, Barry! - huknął Lon. Był bardzo wrażliwy na tym punkcie. - Ja mogę prowadzić, potrafię.
Posłuchaj, nanomózgu... - Barry sięgnął do kierownicy.
Nie, ja! - Lon uniósł ręce i odrzucił Barry'ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o dwadzieścia kilo od rudowłosego ćwierćgłówka.
Sanie pędziły naprzód, co chwila zbaczając ze ścieżki, ocierając się o ściany żywopłotu i obsypując tor deszczem liści i gałązek. Jedna z gałęzi uderzyła Barry'ego w głowę i odłamała się. Odczytał napis: masz problem, stary.
Jechali stanowczo za szybko. Mimo że tunel był zupełnie płaski, pchnięcie dźwigni naprzód zwiększało magicznie nachylenie zbocza, a tym samym prędkość pojazdu. Lon pchnął dźwignię do oporu.
Barry zasłonił rękami oczy i zaczął się modlić. Coś przeleciało mu ze świstem koło ucha. Spojrzał w dół i odkrył, że śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się pod wpływem wibracji. Z każdym podskokiem (korzeń drzewa? Pechowa wiewiórka? Kolejny pijak?) sanie dygotały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze.
Łona najwyraźniej zupełnie to nie obchodziło. Z radosną miną nucił ulubioną piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa.
Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin. Szaroskóry stwór o żółtych oczach chichotał złośliwie, napawając się przerażeniem Barry'ego.
Pochylił się i ze złowieszczą miną wskazał go palcem, a potem przesunął długim, szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował się nią. Niezmiernie.
— Ty sukin...
Barry rzucił się na niego, lecz tuż przedtem, nim w książce pojawiło się pierwsze poważne przekleństwo, krucha konstrukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i,pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Łona, przywierając do niego z całej siły. W chwili gdy jego mięśnie zaczęły słabnąć i sanie miały rozpaść się na dwoje, zatrzymały się przed niewielkim znakiem z napisem: stacja hogsbiede. Wkurzony gremlin walnął pięścią w dłoń i zniknął.
- Uwielbiam prowadzić - oznajmił Lon. Obejrzał się na Barry'ego w chwili, gdy tył sań rozleciał się na kawał ki. — O, Barry zepsuł sanki. — Wyskoczył na peron, tańcząc radosny taniec i wyśpiewując: - Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki.
Sam Barry, rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu.
ROZDZIAŁ 4.
CO TRZY GŁ0WY TO NIE JEDNA
Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesławny pasaż w Hogsbiede, przy którym mieściła się zbieranina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:00, 21 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
ROZDZIAŁ 4.
CO TRZY GŁ0WY TO NIE JEDNA
Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesławny pasaż w Hogsbiede, przy którym mieściła się zbieranina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny niczym przestępcy na policyjnym okazaniu. Można tu było zaspokoić każde pragnienie, nieważne jak paskudne — oczywiście za odpowiednią cenę. Co niesforniejsi uczniowie Hokpoku uwielbiali to miasteczko i rzadko zdarzało się, by w niedzielę Hamgryz nie musiał przybywać tu i opłacać kaucji za grupkę skacowanych nastolatków. Plotka głosiła, że w miejscowym areszcie wydzielono specjalną część dla uczniów. Barry zanadto się bał, by kiedykolwiek to sprawdzić — poza tym fani wyciągali go ze wszystkich kłopotów.
Przed nimi grupka wyraźnie podchmielonych arytro-mancerów kłóciła się o przyszłość, bliska bójki.
- Nie zdołałbyś przewidzieć świąt nawet gdybym podarował ci kalendarz, durniu.
Hogsbiede stanowiło ważny ośrodek konferencyjny, a atmosfera miasta zachęcała do złego nawet najbardziej szanowanych naukowców.
- Przejdźmy na drugą stronę - zaproponował Łonowi Barry.
Tymczasem Lon, zafascynowany, przyglądał się mrugającym neonom i światłom.
Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki"? - spytał.
Wyjaśnię ci później.
Barry przekroczył stłuczoną butelkę po kremowej brandy. Sam spacer pasażem sprawiał, że czuł się brudny. W końcu dotarli do ulicy Corleone i skręcili w lewo. Niemal natychmiast atmosfera z przesiąkniętej aktywnym złem zmieniła się w po prostu zepsutą i Barry'ego ucieszyła ta zmiana. Od razu też ujrzeli strzałkę wskazującą miejsce pracy Herbiny, Świętego Hilarego. I dobrze, bo Barry podczas incydentu z saniami lekko skręcił nogę w kostce.
Naciągnij mocniej czapkę - polecił Łonowi. - Widzę twoją dziurę.
Ups - mruknął Lon. - Mózg mi się przegrzał.
Do obu stożków czapki przyszyto dzwoneczki, które po-dzwaniały przy każdym kroku. Bardzo szybko robiło się to okropnie irytujące, lecz Barry już dawno nauczył się ignorować ów dźwięk.
Brzdęk, auć. Fala bólu zalała kostkę Barry'ego. Brzdęk, auć.
Skręcili w wąską uliczkę i ujrzeli niewielki przysadzisty budynek, porządny w ów typowo upierdliwy angielski sposób, lecz bez wątpienia już dawno nadający się do rozbiórki. Napis przy drzwiach głosił, iż dotarli do „Akademii
Świętego Hilarego dla ledwo magicznych". Ta uboga szkoła nie miała pieniędzy na kosztowne antygumolskie zaklęcia i uroki, otaczające Hokpok. Polegała wyłącznie na uświęconej tradycją zasadzie ukrywania się na widoku. Jak dotąd, to się sprawdzało - albo po prostu nikogo nie obchodziła.
Święty Hilary był jedną z około stu szkół założonych w latach pięćdziesiątych, gdy ministerstwo uznało, że miejsca takie jak Hokpok są zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy większość zwykłych prac wykonywały domowe skrzaty, tysiące ludzi mogły rozwijać swoje ambicje. Każdy czarodziej i czarownica, nieważne jak pozbawiony talentu i nienadający się do niczego, zasługiwał na naukę magii. Sam pomysł był szlachetny, w rzeczywistości jednak podobne szkoły bardzo szybko stały się niedofinansowa-nymi, zrujnowanymi przechowalniami uczniów, których czekała jedynie żałosna przyszłość przed telewizorem, walka z rosnącą tuszą i zasiłek. Wśród nich wszystkich Święty Hilary cieszył się największą sławą, bo jeden z uczniów rok wcześniej włamał się do szafki z różdżkami swego ojca i wpadł w morderczy szał.
Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli charakterystyczny zapach, typowy dla szkół średnich, obrzydliwe połączenie smażonego jedzenia, środków odkażających, słodkich woni uwielbianych przez starsze panie i pyłu kredowego. Oddychając płytko przez nos, ruszyli głównym holem i przekroczyli próg pomieszczenia z napisem gabinet DYREKTORA.
Ze zdumieniem odkryli, że w środku nad biurkiem zarzuconym papierami leżącymi wokół dużego, głośnomó-wiącego telefonu unosi się głowa pulchnego, szpakowatego
mężczyzny. Z obu policzków głowy sterczały bujne bokobrody, pomagające sterować nią w powietrzu. Za głową, na ścianie, wisiał portret świętego Hilarego, przysadzistego patrona zacofanych dzieci.
- ...Ależ dyrektorze, przepisy rządowe wymagają, by w szkole nie było chochlikowego pyłu. Wywołuje on raka u szczurów - pisnął głośnik.
Głowa opadła niżej i wrzasnęła do głośnika:
- Kiedy wprowadzicie obowiązek szkolny dla szczurów, z pewnością się odezwę!
Zakasłała donośnie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwują drobinki śluzu.
- Ależ dyrektorze, Święty Hilary to najbardziej zanieczyszczone miejsce jakie znamy — zaprotestował zatroskany głos urzędowy. — Narażacie na ryzyko swoich uczniów.
Barry pomyślał, że mężczyzna, gdyby tylko miał ciało, wyglądałby całkiem dostojnie na swój prosiakowaty sposób.
- Chyba mnie pan nie dosłyszał. Tu, u Świętego Hilarego, to nauczyciele ryzykują. Żegnam.
Kasłając gwałtownie, głowa rozłączyła się, waląc czołem w konsolę. Siła uderzenia sprawiła, że na moment zawisła oszołomiona i zakołysała się w powietrzu, po czym powitała gości.
- Panowie, jestem Betjeman fFolkes-Ptarmigan, dyrektor tej żałosnej instytucji. - Na jego czole pozostał czerwony znak. - Czym mogę służyć?
Lon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Barry odezwał się pierwszy. Nie wiadomo co mógł wyprodukować ogłupiały, półpsi umysł jego przyjaciela.
- Panie ffolkes-Ptarmigan, jesteśmy z Hokpoku...
Oczy dyrektora natychmiast zwęziły się zachłannie.
Wspaniała szkoła. Co ja bym zrobił z połową tego budżetu? Kupiłbym willę na Majorce, może na greckiej wyspie...
Wykonujemy pilną misję na rzecz szkoły. Jedna z waszych nauczycielek, Herbina Gringor, to absolwentka Hok-poku. Chcielibyśmy zamienić z nią słówko czy dwa, jeśli oczywiście to nie kłopot.
Barry dostrzegł, jak w umyśle ffolkesa-Ptarmigana obracają się trybiki. Quidpro quo — ręka rękę myje i tak dalej.
Oczywiście, panie... uch...
Barry Trotter. - Barry wyciągnął rękę. - A to mój towarzysz, Lon Gwizzley. - Lon pomachał ręką.
Cześć.
Nie ten Barry Trotter?
Ależ tak.
Głowa rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Czytałem wszystkie twoje książki. — Uśmiech ffolkesa-Ptarmigana przybrał niepokojące rozmiary. — Cóż za wspaniałe, lukratywne przygody. Zakładam, że ta będzie następna?
Barry'emu nie spodobał się kierunek, jaki przybrała rozmowa.
- W pewnym sensie, to znaczy nie do końca. Wszystkie te książki to głównie bzdury.
Ffolkes-Ptarmigan zorientował się, że przesadził.
- Oczywiście, jak zawsze. A co do panny Gringor... - Głowa obróciła się i spojrzała na zegar ścienny; Barry i Lon mogli przyjrzeć się z bliska rzadkiemu wianuszkowi włosów i płatkom łupieżu, część z nich wzbiła się w powietrze
i powoli opadała na ziemię. Jak on się czesze? — zastanawiał się Barry. Lon nad niczym się nie zastanawiał, nie miał tego zwyczaju. — Panna Gringor kończy właśnie ostatnie zajęcia na dzisiaj, zoologię. Pozostał jeszcze kwadrans.
- Świetnie. Możemy tu zaczekać?
Ffolkes-Ptarmigan uśmiechnął się przymilnie.
- Ależ nie, nie, mój drogi panie Trotter, to nie Hokpok. Możecie śmiało wpaść do klasy. Nasi uczniowie są nie tylko mało magiczni, ale też wyjątkowo mało pilni. Ucieszy ich odmiana.
Głowa podpłynęła do półki, chwyciła zębami czerwony segregator i wyszarpnęła go, zrzucając na podłogę. Potem opadła, otworzyła okładkę i wilgotnym językiem zaczęła przerzucać kartki.
Yet'h thee... Ginja... - mówił cicho ffolkes-Ptarmigan. Skrzywił się, atrament smakował paskudnie. — Jest w sali dwieście siedem.
Ups. — Lon złamał właśnie jedną z maskotek dyrektora. Barry zazwyczaj traktował podobne incydenty jako znak, że czas znikać.
Bardzo dziękujemy, panie ffolkes-Ptarmigan. Postaramy się nie przeszkadzać jej w zajęciach - rzekł, kierując się ku drzwiom.
Nie, nie ma sprawy. — Ffolkes-Ptarmigan ponownie wzleciał w górę. - Zawsze chętnie pomogę wielkiemu Barry'emu Trotterowi. Z pewnością ty też odpłacisz mi się tym samym.
Barry odruchowo pomacał portfefl.
Wraz z Lonem wspięli się po schodach i potruchtali korytarzem. Przy każdym kroku wzbijał się w powietrze obłok drobnego, białego pyłu. Tynk? Gips? Chochlikowy pył? W odróżnieniu od parteru, który po prostu dziwnie pachniał, to piętro dowodziło jasno, że cały budynek wręcz domaga się natychmiastowej rozbiórki. Bardzo natychmiastowej.
Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbinę w jej żywiole — za biurkiem, mówiącą innym co mają robić. Ubrana w porażająco nudną białą bluzkę, beżową spódnicę i takiż sztruksowy żakiet, stała przed najbardziej pozbawioną życia klasą, jaką Barry'emu zdarzyło się oglądać. Zdawało się, że głupota wręcz faluje nad ich głowami.
Co było nie tak z włosami Herbiny? Dopiero po chwili zorientował się, że niedawno musiała spróbować wyprostować swe niesforne loki. Obecnie loki odrastały, tworząc efekt, który można by nazwać einsteinowskim.
Barry i Lon cichutko otworzyli drzwi, pomachali do Herbiny i usiedli w dwóch ostatnich ławkach. Lon, stanowczo za duży na swą ławkę, wywrócił ją z łoskotem.
„Przepraszam", wymówił bezdźwięcznie, gdy wszystkie głowy w sali zwróciły się w jego stronę.
- Uczniowie, to są dwaj, uhm, nauczyciele z innego miasta - oznajmiła Herbina. - Przyjechali z wizytacją. Mów dalej, Sally, odpowiadałaś właśnie na pytanie piąte – rzekła cierpliwie. - W jaki sposób pantera broni się przed smokiem?
Smukła dziewczynka z burzą jasnych loków, ubrana w zieloną bluzę, podniosła się nieśmiało.
- Pantera odgania smoka, bekając na niego — wyrecytowała z pamięci. - Smok nie jest w stanie znieść tego zapachu.
- Zgadza się, Sally. Kto zna odpowiedź na pytanie szóste? Niewielu z was odpowiedziało poprawnie. Trevor?
Barry zadrżał w duchu na widok głupkowatego, wyniośle uśmiechniętego młodego Ciemniaka. Trudno byłoby znaleźć w jakiejkolwiek szkole lepszy argument za przywróceniem kar cielesnych.
- Pytanie szóste: odchody jakiego ptaka leczą kłopoty z oczami? Odpowiedź: caladriusa.
Osobiście wolę moje okulary, pomyślał Barry. Lon poddał się, zaprzestał wysiłków wciśnięcia się w ławkę i usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
- Znakomicie, Trevorze, dziękuję. - Herbina zerknęła na zegar. — Do diaska, brakuje nam czasu, więc sama podam wam resztę odpowiedzi. Zanim jednak to zrobię, chcę, żebyście wiedzieli, że jestem bardzo niezadowolona z wyników wczorajszej klasówki. By ją zaliczyć, musieliście tylko przeczytać wasze bestiariusze. To nietrudne i nie wymaga żadnej magii. Musicie jednak się przyłożyć - brak magii i lenistwo to fatalne połączenie. Pytanie siódme: jakiego
zwierzęcia boi się lew? Odpowiedź: koguta.
W klasie rozległy się chichoty, w tym także z ust Łona. Herbina posłała mu gniewne spojrzenie.
- Pytanie ósme: jak hiena wabi swoją zdobycz? Odpowiedź: naśladuje odgłosy ludzkich wymiotów i szlochów. Pytanie dziewiąte: jak żurawie latają w wietrzny dzień? Odpowiedź: jedzą sporo piasku i kamyków, które służą im za
balast.
Barry usłyszał, jak któryś z uczniów mamrocze pod nosem: „Co za bzdury?". Racja, pomyślał.
Pytanie dziesiąte: jak bóbr unika schwytania? Odpowiedź: ścigany przez myśliwego wyrywa sobie jądra i ciska nimi w prześladowcę.
Trevor już to zrobił - rzucił któryś z uczniów; odpowiedziały mu głośne śmiechy.
Herbina postukała linijką w katedrę.
-Wystarczy. - Barry rozpoznał ostatnie rozpaczliwe próby młodej nauczycielki utrzymania porządku tuż przed dzwonkiem. - To, że mamy gości, nie oznacza, że możecie brykać.
Nagle klasa ryknęła chóralnym śmiechem. Parę osób zaczęło pokazywać palcami Herbinę, która spojrzała w dół. Któryś z uczniów sprawił, że jej bluzka stała się niewidzialna.
-Jakie to sprytne z naszej strony. Używamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych celów? Proszę się przyjrzeć, panie Palaver, i tak pan za to zapłaci, więc równie dobrze może pan wiedzieć za co.
W obliczu półnagości nauczycielki część uczniów zarumieniła się, lecz kilku chłopców o wyraźnym zaroście wpatrywało się w nią z uznaniem. Barry pożałował Herbiny; współczuł jej, że musi mieć do czynienia z taką bandą. Z surową miną wyrzuciła ucznia z klasy.
Jej bluzka zaczęła powoli odzyskiwać barwę.
- A teraz pytanie dodatkowe. Ponieważ nikt nie udzielił prawidłowej odpowiedzi, sama będę musiała ją przeczytać. Wszyscy wiedzą o istnieniu włócznika, latającego węża, który rzuca się na swą ofiarę niczym włócznia...
Czyjaś ręka wystrzeliła w górę.
- Jest podobny do dzidy. - Ręka opadła.
- Owszem, ale na przyszłość, Murphy, zaczekaj, aż cię wywołam. Za dodatkowe punkty wymień dwie inne ciekawostki dotyczące węży. Oczywis'cie może ich być wiele, to tylko kilka przykładowych: nim zaczną pić wodę, węże wypluwają swój jad do dziury; wąż nigdy nie zaatakuje nagiego mężczyzny; jeśli wąż oślepnie, może się wyleczyć, jedząc koper włoski; jeżeli wąż wypije ślinę głodującego człowieka,
umrze; i wreszcie istnieje odmiana dwugłowego węża, który
potrafi toczyć się niczym obręcz.
Zadźwięczał dzwonek. Herbina krzyknęła do klasy:
- Na jutro przeczytajcie rozdział o rybach! — Odpowiedziały jej jęki. — Zrobię sprawdzian. - Kolejny, głośniejszy jęk.
Herbina podeszła do Barry'ego i Łona.
Kiedyś widziałem węża obręcz - powiedział podniecony Lon.
Nieprawda, Lon. Czemu zawdzięczam tę paskudną ingerencję, chciałam powiedzieć: niespodziewaną przyjemność? Jeśli chodzi o udział w dokumencie telewizyjnym, odpowiedź nadal brzmi: nie.
Nam także miło cię widzieć, Herbino — powiedział Barry. - To dość długa historia. Możemy gdzieś pogadać?
Gdy powiedziałeś to do mnie ostatnio, Barry Trotterze, skończyłam z poszarpaną bluzką i butami śmierdzącymi pawiem.
Zupełnie nie pamiętam - bronił się Barry.
Nie dziwi mnie to, panie boski-koktajlowski. — Herbina westchnęła. - Chodźcie za mną, pójdziemy do saloniku.
Parę chwil później siedzieli już razem na niewygodnych plastikowych krzesłach w zadymionym, brudnym pomieszczeniu. Czy istnieje cos' bardziej przygnębiającego niż banalne plakaty motywacyjne? Jeśli tak, Barry nie chciał tego poznać.
- Kawy? - Herbina uniosła dzbanek, nikt się nie odezwał. Napełniła zatem styropianowy kubek cuchnącą cieczą o konsystencji syropu. - Jestem uzależniona – dodała radośnie, przyznając, że każdy, kto z własnej woli wypiłby coś takiego, jest w istocie niewolnikiem Demonicznego Ziarna.
Odstawiła dzbanek i postukała w kubek różdżką; zawartość pojaśniała jak po dodaniu kilku opakowań śmietanki. Herbina uniosła kubek do ust, Barry tymczasem masował kostkę, która czuła się już lepiej. Lon wypisywał swoje imię w kupce cukru.
Co zatem się dzieje? Czy Ten, Który Śmierdzi znów coś miesza? - spytała Herbina.
Nie, Vielokont nie ma z tym nic wspólnego - odparł Barry. - A jeśli ma, to ja nic o tym nie wiem.
Gdy wyjaśnił sytuację, Herbina zakołysała w dłoniach kubkiem mazi.
I chcesz, żebym pomogła?
Tak. Lon jest miły i... wierny... ale sama wiesz. Nawet wróbel wygrałby z nim w scrabble.
-1 ja mam być mózgiem całej operacji - domyśliła się Herbina, po czym z uśmiechem zaczęła liczyć coś w myślach. - Prawdę mówiąc, mam parę dni wolnego. Może pożałuję, zawsze żałuję, ale co mi tam.
- Super. — Barry odetchnął z ulgą. - Będzie jak za dawnych dobrych czasów.
Uśmiech Herbiny nieco przygasł.
- Nie całkiem, Barry. Nie każdy jest marką handlową uwielbianą przez miliony. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie.
Barry znalazł się na znajomym terytorium. Chciał wyjaśnić, że wcale nie ma pieniędzy, że dostał tylko odrobinę na początku i jeszcze trochę po każdej rozmowie z autorką. No i kasę z reklam, ale po vielokonckim ataku trądziku wszystkie wycofano*. Lubił jednak uchodzić za bogacza.
- Moja cena to spłata pożyczek studenckich — oznajmiła Herbina. - Rodzice pracują w państwowej służbie zdrowia i potrzebuję każdego grosza.
Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a dentysta, który odmawia usunięcia zęba z naturalnego ekosystemu, nie zarabia zbyt imponująco.
Lon natychmiast wyczuł atmosferę.
- Tak, Barry, a ja chcę pięć dolców. — Nikt go nie słuchał.
-Ale, Herbino — zaprotestował z paniką Barry - ja nie...
Zatem ja też nie.
Bądź rozsądna, Herbino.
Ależ jestem, Barry. - Powoli, z trzaskiem rozprostowała palce. Barry rozpoznał ten gest z wielu wcześniejszych okazji, gdy Herbina trzymała kogoś - zwykle jego — za męskie klejnoty i powoli ściskała je w garści.
No dobra, dobra.
Co do szczegółów, odsyłam do czwartej części serii, Barry Trotter i Pryszcz ognia
Masz plan?
Tjswszc. mam plan. Porwiemy J.G. Rollins i ukryjemy ją gdzieś. Jeśli nie przerwą kręcenia filmu, zamienimy ją w guacamole.
Herbina skrzywiła się.
To dość krwawy pomysł, nie sądzisz? J.G. zawsze wydawała mi się osobą rozsądną. Najpierw znajdźmy ją i poprośmy grzecznie.
A jeśli się nie zgodzi?
Wtedy ją porwiemy, lecz żadnego guacamolowania. To zanadto w stylu lorda Vielokonta.
Uniosła kubek, by pociągnąć łyk. Nagle krzyknęła, odpychając go i zrzucając na ziemię.
- Co się stało?
Lon i Barry patrzyli zdumieni, jak Herbina miota się po pokoju, plując i wycierając wściekle usta. W odpowiedzi wskazała kubek z kawą. Dławiąc się, wypadła za drzwi tak szybko, jak tylko pozwalały jej wygodne buty.
Chłopcy zajrzeli do styropianowego kubka i ujrzeli ucho, tak blade i wysuszone, że musiało należeć do trupa. Kawa nie tylko nie nadawała się do picia, była pełna ciemniackiej magii! A teraz ktoś poznał ich plan. Barry z wściekłością złapał kubek.
- Idź, powiedz lordowi Vielokontowi, że śmierdzi jak kiepskie chińskie żarcie! - wrzasnął, a potem wylał zawartość do zlewu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ania93
Książniczka
Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:01, 21 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
ROZDZIAŁ 5
Gdy cała trójka opuściła szkołę, Barry odwrócił się do Herbiny.
-Jak najłatwiej dotrzeć do Szkocji? Może pojedziemy magicznym autobusem?
- Ugh. - Herbina wzdrygnęła się; nie znosiła magicznych autobusów. Ponieważ jej rodzice byli Gumolami, musiała siedzieć z tyłu. - Gdy ostatnio jechałam czymś takim, duch Keitha Moona oblał mnie tanią wódą. Śmierdziała tak bardzo, że musiałam spalić sukienkę.
-W porządku. Może zatem użyjemy gumolskiej magii? - Barry wystawił kciuk.
Nie moglibyśmy znów pojechać żywopłotką? - wtrącił Lon. - Proszę.
Nie! - warknął Barry; na samą myśl żołądek ścisnął mu się gwałtownie.
Chwileczkę. - Herbina zaczęła grzebać w swej małej, eleganckiej torebce. - Aha! - Wyciągnęła z niej płaską, metalową puszkę wielkości dłoni. - Tabaka podróżna.
- Ma się po niej odlot? - spytał Barry.
Herbina skrzywiła się.
- Zamknij się, minimózgu. Tabaka podróżna pozwala pokonywać duże odległości bez „mglenia".
Rozkraplanie i skraplanie (zwane wulgarnie mgleniem) to metoda, dzięki której czarodzieje i czarownice przenoszą się z miejsca na miejsce, szybując z wiatrem jako rozumne obłoczki wilgoci - oczywis'cie gdy otrzymają licencję. Lon już dawno skończył szesnaście lat, lecz jego tępy psi móżdżek nie zachwycił Departamentu Usług Kropelkowych. Barry uważał, że to okropnie niesprawiedliwe — w najgorszym razie Lon pogoniłby parę samochodów — ale rozkraplanie bez licencji stanowiło poważne wykroczenie. Toteż mglenie nie wchodziło w rachubę.
- Działa następująco. Wciągacie trochę do nosa i... Znacie to uczucie kiedy kichnięcie wystrzela z waszego nosa z prędkością zydionów kilometrów na godzinę?
-Tak.
- Tabaka podróżna sprawia, że kich staje w miejscu, a wy się poruszacie.
Bomba! - Lon sięgnął po srebrną puszkę. Herbina zręcznie go zablokowała.
Zaczekaj, Lon. Najpierw zdejmijcie skarpetki.
Słucham? - zdziwił się Barry.
Po prostu to zróbcie, dobrze?
Lon złapał kołnierzyk i zaczął ciągnąć.
- Nie, Lon, nie koszulę, skarpetki.
Obaj chłopcy usiedli na ziemi, rozwiązując buty (buty Łona zapinały się na rzepy). Szybko ściągnęli skarpetki. Herbina stała nad nimi z wyniośle fachową miną. Barry
zapomniał, jak bardzo wkurzało go jej ciągłe komenderowanie.
- Dajcie mi je. Rany, Barry, słyszałeś kiedyś o czymś takim jak pralka? Twoje skarpetki są tak sztywne, że się nie zginają. A teraz stańcie obok siebie. Lon, unieś lewą rękę, Barry prawą. - Wzięła skarpetkę i związała ich przeguby. -
Teraz stopy.
Gdy zostali połączeni, zajęła miejsce obok Łona i przywiązała się do jego wolnej dłoni i stopy.
To po to, żebyśmy nie polecieli w różne strony. Którędy do Szkocji?
Chyba tędy - odparł Barry. Obrócili się dziewięćdziesiąt stopni w lewo.
A, byłabym zapomniała.
Herbina wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i nałożyła je. Był to klinowaty kawałek brązowego plastiku, typowe okulary starszej pani. Barry parsknął wzgardliwie.
- Śmiej się do woli, palancie - odparła Herbina. – Te magiszkła pozwolą mi zobaczyć dom J.G. Rollins. Kupiłam je u Searsa. Wszyscy gotowi? Weźcie szczyptę. Pamiętajcie, gdy zaczniemy opadać, wciągnijcie kolejną porcję. Gotowi?
Teraz, już! Wciągać.
Lon kichnął pierwszy i wystrzelił w powietrze, wlokąc za sobą pozostałą dwójkę. Barry miał wrażenie, że zaraz wyrwie mu rękę. Potem on też kichnął i odkrył, iż ciągnięcie jest znacznie wygodniejsze niż bycie ciągniętym. W powietrzu panował lekki chłód, ale przynajmniej nie padał deszcz.
Po kilku kichnięciach znaleźli się wysoko w górze i ujrzeli pod sobą panoramę biedy i bezprawia. Szkoła stała w wyjątkowo złej dzielnicy - trzech chłopaków podpalało właśnie porzuconą kanapę, złodziej przerwał włamanie do samochodu i gapił się na nich. Gospodyni domowa pstryknęła im fotkę z tylnych drzwi domu. Barry skrzywił się jej na złość, a ona odpowiedziała wulgarnym gestem. W końcu proszek Herbiny zadziałał w pełni i postaci się oddaliły.
Lecieli naprzód, szybko wypracowawszy rytm. Barry i Lon kichali potężnie, dostarczając rozpędu, Herbina znacznie częściej i z pewną elegancją, w razie konieczności korygując kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojazdu kosmicznego.
Lon zobaczył je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandzkie Whiskoddechy, zabawiały się z samolotem. Uderzając z rozmachem skrzydłami, unosiły się obok odrzutowca pełnego Gumoli, teraz bez wątpienia wahających się pomiędzy tradycyjną niewiarą i paraliżującym strachem. Smoki ziały ogniem w silniki, jakby chciały sprawdzić, jak bardzo zdołają rozgrzać samolot, nie wysadzając paliwa.
Przez kilka minut przyglądali się ich zabawom. Tymczasem samolot rozpaczliwie próbował uniknąć smoków, a te z łatwością utrzymywały swe pozycje. W końcu Barry uznał, że ma dosyć. Wyciągnął różdżkę i celując między kichnięcia, krzyknął:
- Cumulus!
Smoki natychmiast zamieniły się w puszyste białe obłoczki. Przez moment rozglądały się zaskoczone, po czym się rozpłynęły.
Powinni być już blisko. Herbina przeniknęła wzrokiem uzbrojonym w pańciowate okulary i ujrzała bajeczną posiadłość J.G. Rollins. Wskazując w dół, pokiwała głową. Lon miał właśnie potężnie kichnąć, lecz w ostatniej chwili
Barry sięgnął wolną ręką i zasłonił mu nozdrza. Przez jedną straszliwą sekundę zastanawiał się, czy zablokowane kichnięcie nie oderwie Łonowi głowy. Nic takiego się nie stało, lecz z otworów po bokach wystrzeliły strumienie powietrza, łopocząc gwałtownie nausznikami. Ze śmiechem opadli niczym liście na piasek, pozostawiając za sobą smugę skarpetkowego cuchu. Herbina i Barry zaczęli się odwiązywać.
— I co myślisz o tabace podróżnej? — spytała.
- Lepsza niż żywopłotka, ale bolą po niej zatoki. - Obmacał twarz, która rozgrzewała się i zaczynała boleć jak diabli. - Zupełnie jakbym wypchał je sobie papierem ściernym.
- Ale przynajmniej nie musieliśmy wdrapywać się na bramę.
Herbina wskazała ręką ciężkie ogrodzenie z kutego żelaza. Po jednej stronie ciągnęło się pasmo plaży szerokie na dwadzieścia pięć metrów i niknące w niewiarygodnie błękitnej wodzie, po drugiej wilgotna, iskrząca się rosą zieleń Szkocji.
Wzrok Herbiny przyciągnęło coś białego u stóp ogrodzenia.
- Spójrzcie, to królik! - krzyknęła. Pojawienie się karaibskiej plaży w samym środku Szkocji wyraźnie go zaskoczyło (i bez wątpienia wiele innych miejscowych stworzeń). - Utknął.
— Ocalę go, hau! — Lon puścił się biegiem, pozostali podążyli za nim.
Królik zaklinował się pomiędzy dwoma słupkami (Barry zauważył, że z ich czubków tryskają płomienie). Lon chwycił je na wysokości ramienia, sprawdzając swą siłę. Było to
dziwne uczucie - po stronie plaży metal był boleśnie gorący, po stronie łąki zimny. Pociągnął, ale bez skutku.
Wygląda na to, że będę musiał użyć tego - oznajmił, wyciągając różdżkę. Pokrywały ją miękkie, kolorowe nalepki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i Bradleyem, Brązowym Dinozaurem.
To nie najlepszy pomysł - wtrącił szybko Barry. Lon i jego różdżka przez te lata pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. - Może powinieneś...
Lon nie słuchał, ukląkł. Przerażony królik dygotał, wybałuszając czerwone oczy.
- Śliczny króliczek. Wyciągnę cię stąd, śliczny króliczek. Auu! - Przestraszone zwierzątko ugryzło go w palec. - Aaaa! -wrzasnął Lon, wkładając go do ust. –
Ty pierdzielcu!
Lon wycelował różdżkę w królika i czerwony promień natychmiast zamienił gryzonia w gulasz. Uświadamiając sobie, co zrobił, Lon wybuchnął płaczem.
Herbina próbowała go pocieszyć.
- No już, już, Lon. Nie płacz.
-Wy dwoje, dajcie spokój - rzucił niecierpliwie Barry. -Tu jest gorąco.
- Tak - wyszlochał Lon, jego łzy przestały płynąć. – Mogę zdjąć czapkę?
-Nie. Chwileczkę, zaczekaj. - Herbina znów sięgnęła do torebki i wyciągnęła gumowy czepek kąpielowy. — Załóż to jeśli chcesz. Miałam zamiar dziś po południu pójść na wodny aerobik, nim mnie porwaliście.
- Dzięki — odparł Lon. Barry nie był pewien czy to właściwa odpowiedź, ponieważ biały, gumowy czepek z falbanką wyglądał na nim jeszcze śmieszniej niż czapka.
Hej, Herb, co się tu dzieje? To miejsce nie wygląda mi na Szkocję.
Kiedy J.G. odniosła pierwszy sukces, wynajęła magicznych architektów, by stworzyli jej małą karaibską samotnię. Zrobili to w zamian za częste wzmianki w następnym tomie. Teraz zarabiają krocie, sprzedając fanom miniatury posiadłości Rollins. - Herbina wstała, otrzepując plecy z piasku. - Sprzedają ich tak dużo, że zaczyna to powodować globalne ocieplenie. Piszą o tym w gazetach.
- Gazety kłamią - oznajmił Barry. - Piszą to, co im każą korporacje.
Herbina parsknęła wzgardliwie.
— Powtarzasz to odkąd skończyłeś piętnaście lat i nawet wtedy brzmiało to głupawo, ty pozerze.
Barry szykował właśnie retortę, która w końcu pokazałaby Herbinie, jak działa ten świat, ale nagle ujrzał grupkę ludzi na plaży.
Spytajmy ich, jak znaleźć zamek Rollins - zaproponował.
Dobry pomysł - zgodziła się Herbina.
Gdy się zbliżyli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smieciożercy. Uwięzionych wyznawców lorda Vielokonta pilnował brzuchaty czarogliniarz w lustrzankach, żujący tytoń i bez przerwy przeklinający. W dłoni trzymał smycz zaślinionego, szesnastogłowego psa.
— Lepiej mi tu żryjcie, inaczej Fin może mi się wymknąć — rzucił. — A tego byście nie chcieli, co nie?
- Mmhfhth - odpowiedzieli chórem Smieciożercy; każdy z nich z zapałem rozgryzał kamienie, i potem wypluwał na plażę drobniutki piasek. Ministerstwo Magicznego Więziennictwa zdobyło lukratywny kontrakt na poszerzanie plaży J.G.
- Przepraszam, panie oficerze - odezwała się Herbina. - Mógłby pan pokazać nam drogę do posiadłości Rollins? - Kilka głów piekielnego ogara — tych, które nie sku
bały innych po uszach - spróbowało obwąchać tyłek Łona. Lon uczynił to samo.
Jeden z więźniów rozpoznał Barry'ego i rzucił się na niego.
- Panie Trotter, musi mi pan pomóc. Zostałem wrobiony! - Jego oddech cuchnął ziemią, z każdym słowem na twarz Barry'ego bryzgały nowe drobinki błota.
Gliniarz jedną tłustą ręką odciągnął nieszczęśnika.
- Wracaj do żucia, amigo — rzekł przeciągle. — To tam, pszę pani - dodał, zwracając się do Herbiny i gestykulując tajemniczo. - Spytałbym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki Barry Trotter...
Zaklęcie gliniarza sprawiło, że nagle ujrzeli w dali imponujące skupisko stiuków i ozdobnych płytek.
- Dziękuję, panie oficerze - powiedziała grzecznie Herbina i ruszyli w tamtą stronę. Lon galopował na przodzie.
Podczas marszu Barry próbował zagadnąć swoją towarzyszkę.
Jak ci się uczy buców? Lubisz to? Herbina pociągnęła nosem.
Prawidłowo nazywa się ich marginalnie magicznymi. Barry uznał, że ma już dosyć tego tematu, lecz Herbina
ciągnęła niezrażona:
- Marginalnie magiczni Gumole odgrywają bardzo ważną rolę w naszej gospodarce, zwłaszcza w gwałtownie rosnącym sektorze usług. Święty Hilary pozwala im zdobyć niezbędną wiedzę i umiejętności konieczne do znale
zienia prawdziwej, satysfakcjonującej pracy. Dwadzieścia lat temu mogli co najwyżej zarobić parę groszy jako kosmetyczki czy iluzjoniści na dziecięcych imprezach. Teraz mogą żyć godnie.
Słuchanie Herbiny często przypominało oglądanie kablówki ustawionej na wyjątkowo nudny kanał.
- Dziękuję, matko Tereso. Spójrz, Lon dotarł już niemal do drzwi. Lepiej go dogońmy. Ścigamy się!
Pół kilo piasku w każdym bucie później Barry i Herbina dołączyli do Łona przed drzwiami dość skromnego domu zbudowanego z gipsu.
Nie wygląda szczególnie bogato - zauważył Barry. -1 Sądziłem, że ona ma kasy jak lodu.
Mogę zapukać? - zapytał podekscytowany Lon.
Użyj kołatki - poradziła Herbina.
Na drzwiach wisiała mosiężna kołatka w kształcie pięści; gdy tylko Lon jej dotknął, zadźwięczał dzwonek.
O, jest magiczna - zauważyła Herbina.
O, jest głupia - odpalił Barry.
Chwilę później drzwi otwarły się i ujrzeli przed sobą wysokiego mężczyznę w trzyczęściowym garniturze.
~ Czym mogę służyć? - spytał z pompatyczną miną, unosząc wysoko grube czarne brwi. Barry zauważył, że ma na czole plamy wątrobowe, i zaczął je liczyć.
- My do pani Rollins. Zastaliśmy ją? - spytała Herbina.
Czy ona was oczekuje? - zapytał lokaj; jego brwi skojarzyły się Barry'emu z gąsienicami.
Uhm, nie. — Drzwi zaczęły się zamykać. — Ale to bardzo ważne, musimy z nią pomówić. — Drzwi zamykały się coraz szybciej. - Jesteśmy fanami jej książek.
Teraz pozostała już tylko szczelina.
-To jest Barry Trotter! - rzuciła z desperacją Herbina, popychając Barry'ego naprzód tak, że z hukiem uderzył w zamykające się drzwi.
- Hej, to moja głowa!
Drzwi natychmiast otwarły się szeroko.
Błagam o wybaczenie. Wejdźcie, proszę, zaprowadzę was do salonu.
Dziękuję - odparła Herbina, lekko poirytowana faktem, że nazwisko Barry'ego jak zwykle zdziałało cuda. Zaczęła zdejmować buty. - Jedną chwilunię, nie chcemy nanieść piasku.
Lokaj machnął ręką.
- Nieważne. Jest magiczny, sam zniknie.
Dwadzieścia dwie plamy, pomyślał Barry. Mam nadzieję, że umrę, nim zacznę tak wyglądać. Czy brwi lokaja aby się nie poruszyły? To faktycznie gąsienice!
Mężczyzna zaprowadził ich do pomieszczenia przypominającego hol wejściowy średniowiecznego zamczyska. Herbina zatrzymała się w progu, patrząc to na skromny gips na zewnątrz, to na ogromną, imponującą, kilkusetletnią konstrukcję w środku.
- No chodź - szepnął Barry. - Zachowuj się, jakbyś już wcześniej widywała magię.
W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wyłaziła Gumolka.
Podążyli za lokajem szerokim korytarzem. Mężczyzna zdjął gąsienice z czoła i wsadził do kieszeni. Wokół sie-i bie widzieli ciemne stare drewno, bogate gobeliny, stare, ponure obrazy przedstawiające starych bladych ludzi. Tak mógłby wyglądać Hokpok, pomyślał Barry, gdyby nie ciągłe zniszczenia, wizytówki pozostawione przez kolejne pokolenia uczniów.
Lokaj otworzył drzwi wiodące do wielkiej sali. Z uchwytów na ścianach zwieszały się proporce ozdobione herbem rodziny Rollinsów: lwem i jednorożcem na złotym polu ze śrubą i szklaną kulą oraz mottem: Semper ubi sub ubi.
Zaczekajcie tutaj - powiedział lokaj. - Przyprowadzę pana domu.
Pana?
Dziękuję. - Herbina dygnęła lekko, a Barry szturchnął ją łokciem.
Lokaj odszedł bez słowa.
- Kretynko - syknął Barry - to tylko lokaj.
Lon tymczasem zawędrował na drugą stronę sali, obok wielkiego kominka. Podeszli do niego i wyciągnęli się wy-' godnie na wielkiej, skórzanej kanapie.
Na kominku płonął niedający ciepła zielononiebieski ogień. Kolory Slizgorybu, pomyślał Barry. Obok kraty ujrzał niewielkie pokrętło z napisami: chłodno, ciepło, gorąco, piekielnie i nie bądź Śmieszny. Było ustawione na chłodno, podkręcił je do gorąco. Z kominka wypłynęła fala rozgrzanego powietrza.
- Hej. - Lon uniósł wzrok znad kuli śnieżnej. – Przez ciebie zapocę czapkę Herbiny.
- Błe - rzuciła Herbina. - Barry, przykręć ogień.
Barry ze złowieszczym uśmiechem już miał podkręcić
temperaturę na piekielną, gdy jego pytakrzyk zapulsował. Odwrócił się i ujrzał po drugiej stronie sali aż nadto znajomą postać. Błyszczący hełm z pikelhaubą, niewiarygodnie krzaczasty wąs, pierś pokrytą wymyślonymi medalami, lśniące świńskie oczka wciśnięte niczym dwie jagódki w pięć kilo łoju.
- Znów się spotykamy, Trotter. Gotuj się na śmierć.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mila
Poczytująca
Dołączył: 15 Kwi 2006
Posty: 80
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 15:33, 24 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Eh ja to całe czytałam. Wogóle mi się nie podobało
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|